2083896509.M2E4MWE5Zg==.OGMzMDgzMmJlNjdl.NDA5NGJkMjMyMzEzNzFiNmZhNTg=

Przez obie Ameryki po rekord Guinnessa

Słowo podróż kojarzy mi się z czymś lekkim. Tymczasem ja w podróżach szukam trudności. Dlatego nie tyle chodzi mi o marzenia, co o cele, wysiłek sportowy, wyzwanie.” ~ J. Adamuszek; wywiad Jolanty Wagner dla Kolosów

1986. Zdobywając jedną z najważniejszych bramek w historii sportu, „ręka boga” Diego Armando Maradona, eliminuje reprezentację Anglii z dalszego udziału w Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej, a po zwycięstwie nad RFN Argentyna wygrywa Mundial. Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki dokonują pierwszego zimowego wejścia na Kanczendzongę, a Reinhold Messner po zdobyciu Lhotse zostaje pierwszym człowiekiem w historii, który kompletuje Koronę Himalajów i Karakorum. W wyniku wypadku podczas Rajdu Korsyki giną Henri Toivonen i Sergio Cresto, co przesądza o zamknięciu rajdowej Grupy B. Podczas startu wahadłowca Challenger dochodzi do eksplozji, w wyniku której ginie cała siedmioosobowa załoga. Maciej Jasiński obchodzi swój roczek. Pod Budapesztem otwarty zostaje tor F1 Hungaroring. W pobliżu Prypeci dochodzi do katastrofy w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej im. W. I. Lenina. W Nowym Jorku rodzi się gwiazda porno Asa Akira, która później trafia do Galerii Sław AVN, czyli Oskarów branży filmów dla dorosłych.

Jerzy. Historie, takie jak ta, znajdują mnie same, a ja będąc ogromnie wdzięczny losowi za ten dar, nie pozostawiam ich bez zbadania. Pewnego dnia szukałem w Internecie informacji o wyjeździe do Peru i przez przypadek natknąłem się na artykuł Jolanty Wagner o Jerzym Adamuszku, autorze, nieznanej mi wtedy, książki wydanej w 1994 roku pt. „Wyrachowane Szaleństwo” (Wydawnictwo Iskry). Ten swego rodzaju dziennik z podróży opowiada o samotnym rajdzie przez obie Ameryki za kierownicą używanego cadillaka. Podróży, która stała się niepobitym do dziś rekordem Guinnessa… kogo by to nie zainteresowało?! Pochodzący z miejscowości Chechło, która graniczy z północną częścią Pustyni Błędowskiej, Jerzy Adamuszek jest autorem kilku książek podróżniczych. Poza wspomnianym rajdem, Guinness odnotował jego dwa odkrycia geograficzne. Uczestniczył w kilkunastu ciekawych ekspedycjach. W 2007 roku za swoją działalność został odznaczony przez Prezydenta RP Srebrnym Krzyżem Zasługi, a wcześniej, w 1998 r. został Honorowym Obywatelem Gminy Klucze, z którą jest związany (urodził się w 1955 r. właśnie w Kluczach, pow. Olkusz).  Przygotowania do materiału rozpocząłem od lektury książki „Wyrachowane Szaleństwo”, co okazało się nie być trudnym zadaniem, bo internetowe antykwariaty i portale aukcyjne oferują tę pozycję dosłownie za parę złotych. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionego antykwariatu, trafiłem również na gazetę MOTOR z sierpnia 1987 roku, w której opisano wspomnianą podróż. Na koniec zostawiłem zadanie najtrudniejsze, mianowicie odnalezienie, obecnie 65-letniego, Jerzego Adamuszka, aby przywrócić blask tej fascynującej historii. Odnalazłem go w Internecie. Pan Jurek od 1994r. działa społecznie w Konsulacie Generalnym RP w Montrealu (www.sawsrodnas.ca) organizując „Spotkania Podróżnicze” (dotychczas 149 pokazów) oraz cykl „Są Wśród Nas” (82 spotkania z ciekawymi Rodakami z Montrealu).

Rajd. Historia przejechania samochodem osobowym przez obie Ameryki, czyli zarazem przez obie półkule Ziemi z północy na południe, to przygoda napisana ogromnym wysiłkiem fizycznym i psychicznym, tysiącami litrów benzyny, a do tego dwudziestoma kartonami papierosów i kilkunastoma butelkami Johnnie Walkera. Tymi ostatnimi bynajmniej nie dlatego, żeby główny bohater tych wydarzeń miał problemy z jakimikolwiek nałogami. Gdy w środku nocy, w obcym kraju, żołnierz przystawia ci lufę karabinu niemalże do skroni i żąda od ciebie dolarów w gotówce, a ty siedząc w ogromnym cadillacu tłumaczysz, że ich po prostu nie masz, a poza tym, to trochę się spieszysz, bo właśnie bijesz rekord Guinnessa – do gry wchodzi właśnie ta międzynarodowa waluta, która przyspiesza załatwienie wymaganych podpisów i pieczątek, a nawet przymyka oczy pograniczników na brakujące dokumenty. „Wyrachowane Szaleństwo” to nie tylko tytuł książki, ale doskonałe streszczenie wyczynu, którego dokonał Adamuszek, pokonując za kierownicą ośmiocylindrowego Cadillac Elegance Coupe de Ville 23 527 km w zaledwie 18 dni 11 godzin 45 minut. Tutaj słowo wyjaśnienia – ten dystans i czas widnieją na oficjalnym certyfikacie wydanym przez Księgę Guinnessa, jednak 23 527 km to „czysty” dystans rekordowego przejazdu z północnoamerykańskiego Pruhoe Bay na Alasce do Ushuaia, należącym do Argentyny miasteczka leżącym na Ziemi Ognistej w Ameryce Południowej. Ale w sumie cała przebyta trasa liczyła aż 40 370km – na miejsce startu, czyli nad Morze Barentsa, trzeba było jeszcze dojechać z Montrealu (8500km), a po osiągnięciu mety w Ushaia cofnąć się do Boliwii (8300km), aby spróbować sprzedać auto, a to wszystko nie inaczej jak na kołach! Co istotne w tej historii, po wyczynie Jerzego Adamuszka, organizacja Guinnessa zmieniła przepisy dotyczące tego rekordu. Odtąd kierowców musiało być co najmniej dwóch, bo samotne rajdy uznano za zbyt niebezpieczne, a jak dowiedziałem się, pytając samą organizację – dziś nie ma już możliwości oficjalnego podejmowania próby bicia jakiekolwiek rekordu Guinnessa z wykorzystaniem dróg publicznych. W ten sposób Jerzy Adamuszek już na zawsze będzie jedyną osobą w historii z oficjalnie uznanym rekordowym przejazdem samochodem przez obie Ameryki.

Nie przedłużając, włączcie Toma Jonesa, którego muzyka towarzyszyła mojemu rozmówcy podczas długich dni i nocy spędzonych za kierownicą, nalejcie sobie szklaneczkę Johnniego Walkera, która wielokrotnie ratowała go z opresji i zapraszam na wyjątkowe spotkanie z Jerzym Adamuszekiem!

Wyjazd z Montrealu.

Sławomir Poros (S.P.): Panie Jurku, zacznijmy od początku – jak wpada się na pomysł takiego rajdu? Po ukończeniu geografii na krakowskim UJ-cie w 1980 roku, wyemigrował Pan do Kanady. Osiedlił się Pan w Montrealu i w tym czasie podejmował się Pan różnych prac, jednak nigdzie nie zaczepił się Pan na stałe. Ten rajd miał być kolejną ucieczką?

Jerzy Adamuszek (J.A.): Rozpoczął Pan bardzo ciekawym wstępem – co interesującego w świecie wydarzyło się w 1986 roku. Powiem szczerze, że byłem tak zajęty wtedy swoimi sprawami, iż nie o wszystkim pamiętam. Dopiero teraz przybliżyłem sobie fenomen Diego Maradony i znalazłem w Internecie wywiad z kilkunastoletnim Diego. Powiedział wtedy, że marzy o graniu w Mundialu – a jeszcze bardziej, aby zdobyć tam pierwsze miejsce!  Podobnych przypadków można wymienić sporo. A jaki ma to związek ze mną? Tu muszę zacząć od dzieciństwa, kiedy często chorowałem. Wizyty u lekarza, szpital, antybiotyki, zastrzyki i był nawet taki moment, że moje życie wisiało na włosku. Z roku na rok stan zdrowia się poprawiał i na szczęście wszystko wróciło do normy. Życie w małej wiosce wyglądało wtedy trochę inaczej niż dziś. Każde dziecko miało w domu dodatkowe zajęcia i dużo więcej obowiązków, szczególnie, gdy gospodarstwo było większe. Nasz dom był przeciętny, ale obowiązki na pewno wpłynęły na ukształtowanie mojego charakteru. Dam przykład: mama wysyłała mnie po wodę do oddalonej prawie sto metrów studni z komentarzem: „synu, przynieś pół wiaderka, abyś się nie męczył”. Donosiłem pod dom całe wiadro, ulewałem połowę i wnosiłem pół, aby mama nie krzyczała na mnie. Na dość dużym podwórku mogłem grać w piłkę, biegać, skakać, rzucać oczepem zrobionym z choinki. Potem w Technikum Ogrodniczym w Bielsku-Białej moje wyniki w oszczepnictwie były już na tyle dobre, że miałem podstawy myśleć o karierze sportowej. Marzyłem o olimpiadzie – bo dlaczego by nie! Jednak poważne kontuzje łokcia i barku, sprawiły że musiałem oszczep odstawić (uprawiałem jeszcze inne dyscypliny). Ale „myśl-marzenie” pozostała żywa we mnie! Potem studia geograficzne w Krakowie i przybycie do Kanady. Mamy początki lat 80-tych i młodego emigranta, który chce wybić się ponad przeciętność, który chce udowodnić, że jest w czymś najlepszy na świecie. Tylko w czym? Wymyśliłem zatem ten rajd, który nazwijmy Trans Americas Drive. Pyta Pan, czy rajd był ucieczką? Nie, ten wyczyn miał być początkiem czegoś nowego np. mając w ręce certyfikat Guinnessa mogłem starać się o pozycję kierowcy fabrycznego w jakiejś poważnej firmie samochodowej. Była to inwestycja i nawet dosłownie „finansowa inwestycja”, na którą poświęciłem wszystkie bardzo ciężko zarobione i odłożone pieniądze.

W drodze na Alaskę.

S.P.: Muszę przyznać, że przez pierwsze 40 stron „Wyrachowanego Szaleństwa” czułem smutek. Było mi po prostu Pana szkoda, liczne odmowy od sponsorów, początkowy brak zainteresowania ze strony mediów, który później zmienił się o 180 stopni, trudna sytuacja w małżeństwie, do której wielokrotnie Pan wraca w swoich wspomnieniach, nie było to wszystko demotywujące?

J.A.: Po kilku latach pobytu w „nowej rzeczywistości” zdawałem sobie sprawę, że bez znajomości i układów, mogę liczyć tylko na siebie. Prawdą jest, że wysłałem mój plan do stu różnych firm, w tym oczywiście do firm samochodowych. Dlaczego do stu? Ponieważ łatwiej się potem liczy w procentach, ile firm odpisało, a otrzymałem wtedy około 20 negatywnych odpowiedzi. Pomogły mi tylko dwie linie lotnicze, do których nie wysłałem zapytania tylko dlatego, że miałem prywatny kontakt z prezesami. Lan Chile dała mi bilet powrotny z Ushuaia do Montrealu, a LOT zafundował mi bilet do Warszawy, ale pod warunkiem ukończenia rajdu.  Symboliczną pomoc finansową otrzymałem od przyjaciela Grzegorza z Montrealu, właściciela firmy elektrycznej, w której wcześniej trochę pracowałem.

Start rajdu, Prudhoe Bay, Alaska.

Co do mediów? Już wtedy wiedziałem jak one funkcjonują. Doskonale zdawałem też sobie sprawę, jak dziennikarze reagowali na mój obcy dla nich akcent. Że niby mam jakiś plan? No i co z tego?! Każdy ma jakiś plan! Prawdziwy kontakt z mediami rozpoczął się dopiero na trasie rajdu. Mój amerykański krążownik szos był dość ciekawie oznaczony, co wzbudzało zainteresowanie na drodze, również dziennikarzy, którzy robili zdjęcia i pisali o mnie artykuły. Widniały na nim napisy w języku angielskim i hiszpańskim: Jerzy Adamuszek, Kanada, Polska, rekord świata Guinnessa. Na masce naklejona była duża mapa obu Ameryk z zaznaczoną trasą rajdu. Były też małe flagi, emblematy oraz małe loga sponsorów. A sytuacja w moim małżeństwie? Zgadza się, nieciekawa i na pewno nie wpływała pozytywnie na samopoczucie. Tęsknota za 3-letnią wtedy córeczką również mnie dobijała. Tłumaczyłem sobie to jednak tym, że ojcowie czasem pracują poza miejscem zamieszkania, bywa że bardzo daleko od domów. Marynarze też rzadko widzą swoje dzieci. Muszę jednak dodać, że moja sytuacja była bardzo specyficzna.

Cadillac ładowany do samolotu, Panama.

S.P.: Może nam Pan przybliżyć swojego towarzysza podróży, mianowicie Cadillaca? Dlaczego akurat ten samochód? Jak on wyglądał w środku i jakich dokonał Pan przeróbek przed startem? Chciałbym to uporządkować, bo przez całą podróż spał Pan w samochodzie, gotował w nim. Jak wygląda życie na tych kilku metrach kwadratowych?

J.A.: Ze względów finansowych mogłem kupić tylko używany samochód i tu pojawił się problem – jaki? Bardzo dobrze znałem wtedy wszystko, co jeździło po Ameryce Północnej. Jako przybysz z Europy miałem słabość do pojazdów europejskich, czyli najczęściej małe silniki, ręczna skrzynia biegów, w Polsce miałem VW Garbusa i Ford Capri. Biorąc jednak pod uwagę skalę trudności i ilość planowanych kilometrów, zdecydowałem na samochód amerykański, czyli solidny i duży. Zwłaszcza, że od przybycia do Montrealu już nimi trochę pojeździłem. Skoro ten portal zrzesza głównie fanów motoryzacji, wymienię czym dotychczas jeździłem: wiosną 1982 roku kupiłem za kilkaset dolarów Pontiac Grand Prix i z przyczepką pojechałem nim do Calgary. Tam zamieniłem go na Dodge Monaco używanego przez policję i wróciłem do Montrealu. Jeździłem też Oldsmobil Cutlas, dużymi pick-upami i vanami. Wszystkie były oczywiście z ośmiocylindrowymi silnikami o pojemności około 6 litrów (vany i pick-upy miały nawet większe pojemności). Są to silniki nie do zdarcia. Na przykład mój szwagier wykręcił oldsmobilem pół miliona kilometrów bez remontu silnika. Takie wtedy robili samochody w Ameryce. W 1984 roku kupiłem dla codziennego użytku rumuńską Dacie, ale zdecydowanie nie był to pojazd na Trans Americas Drive. Jeździłem też Chevrolet Nova, Subaru Justy, Volvo 144, Ford Escort, Pontiac Parisienne, Ford Tempo, Chevrolet Geo-Metro, Honda Civic i jeszcze dorywczo kilkoma innymi. Ale powróćmy do jesieni 1986 roku, gdy rzuciłem hasło wśród kilku znajomych, że szukam amerykańskiej ósemki w dobrym stanie. Kolega Wiesiek, mechanik z warsztatu w dobrej dzielnicy, zaproponował, że jest do sprzedania cadillac. Wsiadłem na rower i w zasadzie bez dłuższego zastanawiania się zdecydowałem, że biorę. W ten sposób stałem się posiadaczem ciemnogranatowego, dwudrzwiowego, Cadillac Elegance Coupe de Ville, rocznik 79, z ośmiocylindrowym silnikiem o pojemności 6 litrów i automatyczną trzybiegową skrzynią biegów. Nawet nie robiłem żadnego przeglądu, wystarczyło, że pierwszym i jednym właścicielem była starsza babcia, która systematycznie odwiedzała ten warsztat i po siedmiu latach użytkowania na liczniku było tylko 80 000 kilometrów. Jak przygotowałem samochód do tak długiej podróży? Wyjąłem przedni prawy fotel, a w to miejsce wstawiłem „stoło-półkę”, którą przymocowałem do karoserii. Na niej porobiłem przegródki na dokumenty i podręczne drobne rzeczy. Pod tym meblem, wzdłuż pojazdu i opierając na tylnym siedzeniu, umieściłem płytę ze sklejki, o wymiarach 50×180 cm, a na niej położyłem lekki materac. To była moja sypialnia. Przyczepiłem też gąbkowo – zamszowe podpórki pod łokcie i kolana, co okazało się wspaniałym pomysłem, gdyż dziennie pokonywałem średnio 1270 km po różnych drogach. Na tylnym siedzeniu w walizce trzymałem swoje rzeczy, a w bagażniku miałem 4 opony, kanister z benzyną, pojemnik z wodą, miskę do mycia, podstawowe narzędzia, oleje i wymontowany przedni fotel. Często pytany jestem o markę opon. Otóż kupiłem cztery nowe opony przeznaczone dla pick-upów, albo małych ciężarówek, ale firmy nie pamiętam. A ogólnie o warunkach w kabinie samochodu? Porównując to na przykład do himalaistów, którzy muszą kilka dni funkcjonować na półkach skalnych, miałem pełen komfort!

“Stoło-półka”

S.P.: Wraz z przyjaciółmi prowadzę cykl spotkań motoryzacyjnych Śniadanie & Gablota, więc nie mogę nie zapytać, co najczęściej jadł Pan na śniadanie w swojej gablocie?

J.A.: Do wspomnianej wcześniej „stoło-półki” przymocowałem zasilany z gniazdka zapalniczki półlitrowy zbiornik z grzałką do gotowania wody. Piłem tylko herbatę, gorącą czekoladę i oczywiście samą przegotowaną wodę. Jeszcze w Montrealu zakupiłem suchy prowiant, taki jak orzechy, czekoladę, suszone owoce, herbatę, dużo „zupek chińskich”. Co ciekawe, codziennie zjadałem ząbek czosnku, bo ma właściwości bakteriobójcze, a po drodze systematycznie dokupywałem chleb, jogurty, serki, owoce, itp. Nie piłem kawy, ponieważ nie chciałem sztucznie wpływać na mój organizm, który przecież nie jest ze stali. Jeżeli bym jednego dnia nadmiernie przeciążył organizm, to na drugi dzień musiałoby się to odbić, toteż starałem się funkcjonować bez żadnych „podtrzymywaczy” typu kawa. Dodam, że podczas całodziennej jazdy za kierownicą nie jest dobrze za dużo jeść, lepiej być trochę głodnym.

Wioska w Gwatemali.

S.P.: Samochód, na którym można polegać to jedno, ale jak od strony formalnej wygląda bicie rekordu Guinnessa?

JA: Należy przypomnieć, szczególnie młodym czytelnikom, że to były czasy, kiedy korespondencja odbywała się głównie pocztą – czyli należało wysłać list, często polecony i czekać, czasem bardzo długo, na odpowiedź. Planując mój Trans Americas Drive bazowałem na przepisach z Księgi Guinnessa wydanej w roku 1985. Postępowałem zgodnie z przepisami, które dotyczyły ogólnie podobnych „solo-przedsięwzięć”, czyli powiadomić główne biuro Guinnessa o starcie, zbierać po drodze artykuły z gazet, robić zdjęcia i gromadzić po drodze podpisy świadków. Robiłem dokładnie to, co było wymagane. Przede wszystkim sporządziłem dwie księgi rajdu (tzw. log-book), a w niej rubryki po angielsku i po hiszpańsku: data, miejsce, stan licznika, nazwisko świadka lub nazwa instytucji, pieczątka i podpisy. To była podstawa. Jeden egzemplarz był dla Guinnessa drugi dla mnie. Z Prudhoe Bay, 2 listopada 1986, wysłałem list polecony do Londynu, informując o starcie tego dnia w samo południe. Na trasie, w każdym większym mieście, lub na granicach, wypełniałem rubryki w książce rajdu i prosiłem o pieczątki i podpisy świadków. Poza tym gromadziłem pozostałe potrzebne dokumenty, czyli wywiady z gazet, zdjęcia i do swojego archiwum wszystkie inne pamiątki, włącznie z kwitkami, rachunkami, zaświadczeniami z granic i punktów kontrolnych. Po dojechaniu do Ushuaia znowu wysłałem list polecony do biura Guinnessa w Londynie informując ich o zakończeniu samotnego rajdu samochodem osobowym na czas. Kiedy wróciłem do Montrealu, przygotowałem już większą kopertę do Guinnessa zawierającą zdjęcia, artykuły z gazet, które mi przysłano i tą oryginalną kopię „log-book”. Po kilku miesiącach otrzymałem certyfikat z Londynu.  W 1987 roku ukazały się również notki we francuskiej wersji Księgi Rekordów Guinnessa wydawanej w Paryżu oraz w wydawanej w Nowym Jorku wersji na Amerykę Północną (do tego biura pojechałem osobiście z dokumentacją).

Pierwsza strona log-booka.

S P: Pański rajd przez obie Ameryki nie był jedyną taką próbą. W latach 80. Garry Sowerby z Kanady, również podjął takie wyzwanie. Mieliście okazję się poznać?

J.A.: Dopiero w drugiej połowie 1987 roku dowiedziałem się o sponsorowanym w całości przez General Motors rajdzie przez obie Ameryki z południa na północ. Pomysłodawcą i głównym kierowcą był Garry Sowerby z Halifaksu, a drugim członkiem załogi był Tim Cahill ze stanu Montana w USA. Tim był już wtedy dobrze znanym pisarzem i na tym rajdzie jego zadaniem było właśnie napisanie książki. „Road Fever” wyszło bardzo szybko, ktoś mi ją nawet sprezentował. W ostatnim rozdziale autor wspomina coś w tym stylu: „słyszeliśmy o czarnym cadillacu, który końcem 1986 roku jechał w odwrotnym kierunku, ale jego kierowca, Jerzy Adamuszek, jest nie do odnalezienia, jakby zapadł się pod ziemię”. Oni jechali kilka miesięcy po mnie, początkiem 1987 roku i musieli dowiedzieć się o moim rajdzie z jakiejś gazety lub ktoś im powiedział. Można też wywnioskować, że przygotowywaliśmy swoje rajdy mniej więcej w tym samym czasie, nie wiedząc o sobie wzajemnie, z tym że ja samotnie, skromnie, a oni z wielkim rozmachem.

Pan-American Highway, Gwatemala.

Co nie zmienia faktu, że po latach Garry Sowerby w dowód uznania zaprosił mnie w 1996 roku na całkowicie sponsorowany przez GM rajd przez USA z Detroit do Los Angeles, około 10 000 km (wtedy również spotkałem Tima Cahilla). Byłem jednym z siedmiu kierowców i mieliśmy za zadanie promować nowego sedana – Pontiac Aurora. Wspaniały samochód pod każdym względem i do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego w ostatnim czasie droższe mercedesy i be-em-wiaki tak mocno zawładnęły Ameryką Północną. Będąc w tym temacie, muszę przypomnieć, że przez dziesiątki lat to przede wszystkim Cadillac i również Lincoln, były najbardziej prestiżowymi samochodami w USA i w Kanadzie. Ojciec moich przyjaciół z Montrealu, majętny człowiek i rozpoznawalny handlowiec w całej prowincji, kiedy dowiedział się o moich dokonaniach, zaprosił mnie do siebie i zaprowadził do garażu mówiąc: „z końcem lat 20-ych mój ojciec nabył pierwszego cadillaca i nigdy potem nie kupił samochodu innej marki. Ja również nie kupiłem żadnego innego, to jest mój czwarty cadillac!”, wskazał przy tym palcem na lśniący, turkusowy, czterodrzwiowy krążownik szos, wypełniający cały garaż. Powaga, prestiż, szacunek. Tak kiedyś było w całej Ameryce Północnej! Było nawet popularne powiedzenie „i tak raz w życiu, będę jechał cadillakiem – nawet z prywatnym kierowcą!” Chodziło o to, że prawie wszystkie firmy pogrzebowe używały cadillaców.

Przed wjazdem do Ekwadoru.

S.P.: W książce opisuje Pan zabawną sytuację, gdy będąc w Chile i pytając lokalną ludność nikt nie był w stanie wskazać Aconcagui (6962 m n.p.m.), najwyższego szczytu Ameryki Południowej. Po 19 latach od rajdu, w 2005 roku, wrócił Pan tam i zdobył szczyt. Zafascynowała Pana ta góra podczas rajdu?

J.A.: Kiedy przekraczamy w Andach granicę z Chile do Argentyny, po lewej stronie, przy dobrej pogodzie, powinno być widać Aconcaguę. Będąc jeszcze młodym chłopcem znałem na pamięć wszystkie najwyższe szczyty świata, najdłuższe rzeki, prawie wszystkie morza, jeziora, państwa. Organizowaliśmy sobie gry z rodzeństwem, kolegami – takie były zabawy. Wtedy, w 1986 roku, nawet nie myślałem o wspinaczkach. Chodzenie po górach wyszło przypadkowo z końcem lat 90-tych, kiedy lataliśmy często w Andy. A w lutym 2005 roku faktycznie udało mi się zdobyć ten szczyt.

Miasteczko na granicy ekwadorsko – peruwiańskiej.

S.P.: Zdarzyły się jeszcze jakieś zabawne przygody podczas rajdu?

J.A.: Oczywiście że były! Na przykład przypadkowa wizyta w „domu uciech” i spotkanie z piękną dziewczyną, która okazała się być mężczyzną, ale przypomnę inną, coś dla miłośników motoryzacji. Otóż gdzieś tam w Panamie zostawiłem kluczyki w stacyjce i zatrzasnąłem drzwi. Natychmiast znaleźli się „lokalni fachowcy”, którzy za 20 dolarów otwierali wszystko bez klucza. Wybierając się w trasę, dorobiłem dwa zapasowe klucze, jeden trzymałem w kabinie, a drugi podwiązałem pod karoserią. Gromada ciekawskich wokół pojazdu, a ja w tym czasie udając, że coś tam czyszczę pod samochodem, wziąłem ten zapasowy klucz, potem dyskretnie tylko przekręciłem w zamku i po dłuższej chwili ogłosiłem: „użyję teraz najwyższych mocy!” Po magicznym „abra-kadabra” nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Ogólna konsternacja. Natychmiast wyciągnąłem paczkę dobrych papierosów, poczęstowałem wszystkich i odjechałem.

Przejazd przez pustynię Atacama.

S.P.: Skoro wspomnieliśmy o jednej z zabawnych historii, to musimy też powiedzieć o momencie rajdu, który był najgorszy, najbardziej przerażający?

J.A.: Podczas prelekcji i w wywiadach opowiadam o sytuacji w Kolumbii, kiedy na jednym z punktów kontrolnych żołnierz przystawił do mnie kałasznikowa. Ale dla miłośników motoryzacji opowiem jedną z najtrudniejszych sytuacji drogowych. Była to całonocna powolna jazda w górach, wzdłuż Alaska Highway. Ciągle padający śnieg, który pokrył drogę na kilkanaście centymetrów, a czasem i więcej. Była niedziela wieczorem, żadnego ruchu, a ja samotnie, bardzo wolno wlokłem się, aby tylko wyjechać z Gór Skalistych. Gdybym się zatrzymał, nie miałbym szansy na ponowne ruszenie i bym utknął na mrozie zasypany przez śnieg. Po wjechaniu nad ranem do najbliższej osady, kierowca ciężarówki powiedział mi, że pługi miały ruszyć do akcji dopiero w poniedziałek po południu…

Przełęcz Bermejo, przejazd przez Andy.

S.P.: A jak spisywał się Cadillac? Okazał się dobrym wyborem na tak wyczerpującą wyprawę?

J.A.: Podczas całego rajdu dwa razy sam zmieniałem olej i filtry i raz świece – poza tym nic nie reperowałem. Cadillac zdał egzamin w stu procentach! Miałem małe przygody, ale z innych powodów. W Ekwadorze przebiłem tylną oponę, którą mi zreperowano. W drodze z Ushuaia na północ najechałem na barierę z grubej deski (nie było znaku ostrzegawczego). Pękła przednia szyba, którą udało mi się jakoś utrzymać w całości. W Argentynie nalano mi „chrzczonej benzyny”, co spowodowało, że silnik kichał, hukał i nie dało się jechać szybciej, niż 40 na godzinę. Po dojechaniu do następnego miasteczka dolałem najlepszego dostępnego tam paliwa. Po kolejnych dwóch takich tankowniach silnik pracował już w miarę normalnie.

Serpentyny w Andach, droga z Chile do Argentyny.

S.P.: Kilka tygodni w podróży i spania w cadillacu, ale zdarzyło się również kilka imprez, a niektóre nawet sam Pan spontanicznie zorganizował! Co więcej, niektóre nawet z Polakami!

J.A.: Nie licząc szwagra z rodziną i znajomych w Calgary, spotkałem Polaków we Fairbanks, a potem dopiero w Panamie, kiedy czekałem na transport auta do Kolumbii. Była to grupa studentów z Gdańska oraz pracownicy Polskiej Misji Handlowej. Natomiast „głównego Polaka” spotkałem dopiero na koniec rekordowego odcinka rajdu, w jego domu w Ushuaia. Historia Michała Zapruckiego jest bardzo ciekawa i po opowiadaniu o nim w wywiadach, a szczególnie po wydaniu książki „Wyrachowane Szaleństwo”, ukazało się w Polsce wiele artykułów na jego temat. Kilkanaście lat temu znajomy z Nowego Jorku dotarł do pana Michała i sprezentował mu moją książkę. Okazało się, że ma już ich kilka od innych Polaków. To właśnie u Zapruckich celebrowaliśmy zakończenie mojego rajdu. A czym? Przede wszystkim „Jaśkiem Wędrowniczkiem”, którego zostało parę butelek! Wspomnę jeszcze o takiej sytuacji. Podczas rajdu podróżowałem posługując się paszportem kanadyjskim, ale polska ambasada w Buenos Aires bardzo mi pomagała. Ambasador załatwił mi wywiad w głównej stacji telewizyjnej na cały kraj, a tłumaczką z polskiego na hiszpański była jego kilkunastoletnia córka. Na drugi dzień jeżdżąc po Buenos, cały czas słyszałem klaksony radosnych widzów.

Kilka godzin po zakończeniu rajdu u Michała Zapruckiego w domu.

S.P.: Samotny rajd przez Ameryki to nie jedyne samochodowe wyzwanie, jakie Pan podjął. Brał Pan również udział w rajdzie Aurora Vacation Challenge ‘96 z Detroit do LA, przez Australię – Strzelecki Traces Expedition 2004 oraz podróży przez południową część Afryki (exbrytyjską) w 1994 roku. Samochodowe podróże i długodystansowe wyzwania uzależniają? Może Pan przybliżyć nam te wyprawy?

J.A.: O tym pierwszym już wspomniałem powyżej. W 1994 roku z trzema kolegami objechaliśmy samochodem osobowym z przyczepką (około 10 000 km): Zimbabwe, kawałek Zambii i Botswany, całą Namibię i prawie całe RPA, czyli byłe kolonie brytyjskie, kraje południowej części Afryki. Była to w miarę standardowa, turystyczna trasa. Spanie głównie w namiotach na kampingach. Najtrudniejszy odcinek przebiegał przez Caprivi Strip, czyli wąski pasek Namibii, wciskający się pomiędzy Angolę i Botswanę. Polecam szczególnie Namibię. Po tej wyprawie napisałem książkę pt. „Słonie na olejno”. W 2004 roku byłem członkiem wyprawy pojazdami z napędem 4X4 przez pustynie australijskie. Był to tzw. „outback”. Celem rajdu była promocja działalności Polaka, Pawła Edmunda Strzeleckiego. Rajd bardzo trudny technicznie, ponieważ jedzie się całkowicie z dala od cywilizacji. Wjeżdżając np. na ponad 700 kilometrową Gunbarrel Highway, każdy pojazd jest rejestrowany i zostaliśmy poinformowani: „jedziecie na własną odpowiedzialność”. Nikt nie udzieli ci tam pomocy, należy być zaopatrzonym w paliwo, wodę i jedzenie na dłuższy okres. Jednego pojazdu raczej nie wpuszczają. Przejazd dżipami przez Australię, to jest duże i kosztowne wyzwanie, ale warto!

Centrum Limy.

Odbyłem jeszcze kilka samotnych rajdów po Ameryce Północnej. Najdłuższy był z Montrealu do Los Angeles, a potem dookoła Meksyku i przez Teksas do Montrealu. Możemy do tego doliczyć dwa rajdy z Montrealu na Florydę i z powrotem, z Miami do San Diego, z San Francisco do Bostonu, z Vancouver przez Las Vegas do Montrealu i cztery razy przez całą Kanadę. Jeździłem też kilkadziesiąt razy do Nowego Jorku i Toronto – są to standardowe trasy, ale każdy taki przejazd w pewnym sensie wzbogacał moje doświadczenie za kierownicą.

Najwyższa osiągnięta wysokość podczas rajdu ok. 4500m n.p.m.

S.P.: Co się działo po rajdzie? Udzielał Pan wielu wywiadów, stał się Pan rozpoznawalny. W książce zadaje sobie Pan wiele pytań, między innymi jak będzie wyglądało pańskie życie po ustanowieniu rekordu, czy te przewidywania się sprawdziły? Nie myślał Pan o karierze dziennikarskiej, jak choćby Brock Yates, który przez bardzo długi czas utrzymywał rekord przejechania z jednego wybrzeża USA na drugie?

J.A.: Po powrocie do Montrealu udało mi się zainteresować najważniejsze gazety, stacje radiowe i dwie stacje telewizyjne. Ale nic z tego nie wynikło na przyszłość. Dziennikarze robią swoje i szukają kolejnego ciekawego tematu. Wspomniałem już, że otrzymałem bilet z LOT-u do Warszawy, który wykorzystałem w marcu 1987 roku. W Polsce odbyłem dwa wywiady w telewizji (Teleexpress i jakiś program motoryzacyjny), w radio, kilka artykułów w gazetach, magazynach, parę spotkań z młodzieżą szkolną, tyle, ile mogłem załatwić podczas krótkiej wizyty w kraju. Później powrót do Montrealu i powrót do rzeczywistości, czyli tzw. codzienna codzienność. Ale fakt, że posiadałem certyfikat Guinnessa powoli zaczynał mieć znaczenie w planowaniu dalszych działań. Przez kilka lat, każdego maja, organizowałem tzw. biatlon kajakowo-rowerowy dookoła wyspy montrealskiej (122 km). Miałem też w planie jechać samochodem dookoła świata po rekord Guinnessa, z tym, że wtedy już miałem kontakt z biurem w Londynie. Była nawet zainteresowana znana niemiecka firma samochodowa, ale po rozpadzie ZSRR i po połączeniu się Niemiec projekt ten przepadł. Muszę wspomnieć jeszcze, że zostałem zaproszony przez głównego szefa Guinnessa do Londynu. Było to w lipcu 1993 roku. Zostałem przez niego przyjęty bardzo elegancko i spędziłem tam kilka godzin, oglądając wszystko, co możliwe. Tuż przed wydaniem książki „Wyrachowane Szaleństwo” postanowiłem z rowerem polecieć na Kubę. Objechałem wyspę i napisałem książkę pt. „Kuba to nie tylko Varadero” (angielska wersja „Cuba is not only Varadero”). Wszystko to było pokłosiem ustanowienia rekordu Guinnessa. Ten rajd w pewnym sensie zmienił moje życie.

S.P.: Wie Pan co dziś dzieje się z „rekordowym” cadillakiem? Po rajdzie z uwagi na problemy ze sprzedażą został pod opieką kolegi z Boliwii, zgadza się?

J.A.: Zostawiłem go w Tarija w Boliwii u kolegi z propozycją, że może go sprzedać i pieniędzmi się podzielimy. Rok później, czyli końcem grudnia 1987 roku, poleciałem do niego, aby sprawdzić co się dzieję. Kilka miesięcy później kolega otrzymał zaproszenie od żony z Chicago i szybko poleciał do Stanów. Ale tuż przed odlotem zawiózł cadillaca do swojego kuzyna do La Paz. Do dzisiaj nie mam kontaktu z kolegą i nie wiem, czy samochód jeszcze jeździ po Boliwii. Zostały zdjęcia, wspomnienia i temat do opowiadania.

Zdjęcie z przypadkowo napotkanymi Meksykankami.

S.P.: Gdyby dzisiaj ktoś chciał pobić pański rekord, pomijam fakt, że oficjalnie już nie ma takiej możliwości, z perspektywy lat i zdobytego doświadczenia, to jakiej rady by pan udzielił?

J.A.: Jeżeli nie byłaby to jazda po rekord, to po prostu jechać jak najdłużej, szczególnie w ciągu dnia i cieszyć się pięknymi widokami. Myślę, że taką radę dałby każdy. Wiele razy analizowałem, gdzie mógłbym zaoszczędzić trochę czasu, aby ten rekord skrócić jeszcze o dzień, dwa i powiem szczerze, że widzę kilka możliwości. Całe szczęście, że przepisy Guinnessa nie pozwalają na bicie podobnych rekordów i nikt mnie nie pyta o rady. Poza tym od 1986 roku stan dróg się na pewno poprawił, czyli można jechać trochę szybciej…

Punkt kontrolny w Ekwadorze.

S.P.: Nieustannie podejmuje Pan nowe imponujące wyzwania, choć kilkukrotnie ocierał się Pan o śmierć. W Ameryce Południowej grożono panu bronią, u źródeł Amazonki bardzo poważnie Pan zachorował, 11 września 2001r. stał Pan obok południowej wieży WTC. Nie miał Pan nigdy takiej myśli – Jurek, wystarczy, trzeba zwolnić?

J.A.: Wiek ma swoje prawa. Kiedy jesteśmy młodzi, nasze skrzydła są rozwarte, nie obawiamy się potencjalnego zagrożenia. Tak, zgadza się, kilka razy mogłem zginąć, miałem wiele wypadków, ale żaden z nich nie był spowodowany przeze mnie, może dlatego nigdy nie miałem blokady psychicznej do dalszych działań. Jednak faktem jest, że w miarę upływu lat patrzę inaczej na otaczający nas świat. Więcej analizuję i przewiduję konsekwencje ewentualnej usterki roweru, samochodu, czyli „co by było gdyby”. Wraz z wiekiem widzę u siebie zmiany. I tak winno być! Chcąc czy nie chcąc, sam zwalniam!

Kompletna trasa rajdu Trans Americas Drive.

S.P.: Panie Jurku, chciałbym Panu bardzo serdecznie podziękować za poświęcony czas i opowiedzenie tej historii jeszcze raz. Dokonał Pan fenomenalnego wyczynu i mam nadzieję, że dzięki naszej rozmowie stanie się ona inspiracją dla kolejnych samochodowych podróży naszych czytelników. Ze swojej strony gorąco polecam książkę „Wyrachowane Szaleństwo”, bo z pewnością warto ją zdobyć, przeczytać i zachować w swojej automobilowej biblioteczce.

J.A.: Również dziękuję za nawiązanie ze mną kontaktu i za możliwość przekazania małej części moich wspomnień, jak się okazało, nie tylko z Trans Americas Drive. W początkowym okresie mojej emigracji zacząłem spotykać starsze, bardzo interesujące osoby, które mogły godzinami opowiadać interesująco o swoim przeciekawym życiu. Nie musiały to być ani rekordy, ani żadne historie, które z punktu widzenia obecnych mediów nadawałyby się na tzw. „front page”. Jednak po głębszej analizie, każda historia jest ciekawa. Jako przedstawiciel już „starszego pokolenia” doceniam młodych ludzi jak Pan, którzy chcą czerpać z naszych doświadczeń, bo właśnie na tym polega tworzenie życia kulturalnego, które jest częścią naszej cywilizacji. Kiedyś wpadła mi w ręce książka, coś w stylu, „mądre i ciekawe powiedzenia”. Jedno z nich, autorstwa młodego jeszcze wtedy filozofa, brzmiało: „ jeżeli nie docenimy dorobku naszych rodziców, nie oczekujmy, że nasze dzieci docenią nasz”. Panie Sławku, jeszcze raz dziękuję za pomysł na ten wywiad i wszystkim czytelnikom za spędzony wspólnie czas.

Zdjęcia: dzięki uprzejmości J. Adamuszek