2083896509.M2E4MWE5Zg==.OGMzMDgzMmJlNjdl.NDA5NGJkMjMyMzEzNzFiNmZhNTg=

Maroko. Piaskiem po oczach  

A więc, Mister Poros – zaczyna marokański pogranicznik wertując mój paszport – co pana sprowadza do naszego pięknego kraju? Z uśmiechem odpowiadam – najwyższy szczyt Maroko, Sir! Sprawnym ruchem dłoni pieczęć z datą wjazdu ląduje w moim paszporcie. Good luck!  – rzuca mundurowy oddając mi dokumenty.

Also avaliable IN ENGLISH

Cztery tysiące marzeń

Nie kłamałem. Wraz z moim górskim przyjacielem Michałem przyjechaliśmy do Afryki po 4167 metrów marzeń o najwyższym szczycie Maroko, a zarazem najwyższym szczycie północnej części czarnego kontynentu. Pomysł powstał kilka lat wcześniej, ale pandemia i kolejne obostrzenia skutecznie odsuwały jego realizację w czasie. O tym jak zdobyć sam Jabel Toubkal powstało już wiele artykułów i przewodników. Wszystko sprowadza się do utartego schematu – przelot do Marrakeszu, przejazd taksówką do wioski Imlil, później kilkugodzinna mozolna wędrówka w kurzu i piasku do górskiego schroniska na wysokości ok. 3200 m n. p. m. Tam na strudzonych wędrowców czeka ciepły posiłek z widokiem na okalające szczyty i obowiązkowa słodka herbata. Tej samej nocy, gdy nie odczuwa się większych problemów związanych z chorobą wysokościową, rozpoczyna się atak na szczyt. Nie zamierzaliśmy na nowo wymyślać sposobu na Tubkala, a w drodze po małe górskie marzenie towarzyszył nam lokalny przewodnik Hassan.

Cały czas pod górę

O drugiej w nocy w schronisku zaczyna się robić harmider. W naszym niewielkim dusznym pokoju śpi dwanaście osób, ściśniętych jak sardynki na połączonych pryczach. Każdy zrywa się wraz z pierwszym dzwonkiem budzika, żeby zdążyć na śniadanie. W powietrzu czuć podniecenie, mieszające się z obawami o własne możliwości i trudy wędrówki na szczyt. Przed schroniskiem jest zimno i kompletnie ciemno. Ruszamy w czarną otchłań. W oddali widać jedynie malutkie światełka czołówek, które z oddali wyglądają jak świetliki kołyszące się wysoko nad naszymi głowami. Doganiamy dużą grupę, która wyszła kilkanaście minut przed nami. Hassan od początku nadaje żwawe tempo. Na początku próbowaliśmy negocjować warunki tak szybkiego parcia pod górę, ale nasz przewodnik zapamiętywał ustalenia jedynie na kolejne trzy minuty. Po czym i tak musieliśmy go gonić.

Gdybyście widzieli, to byście nie poszli

Na szczyt dotarliśmy wraz z pierwszymi promieniami porannego słońca. Było w tym coś wzruszającego i mistycznego. Kilka lat czekania, żeby dotknąć charakterystycznej stalowej piramidy, która jest na szczycie najwyższej góry w całym paśmie Atlasu Wysokiego. To piękny moment, gdy jesteś ponad chmurami i dookoła ciebie nie ma już nic wyżej. Schodząc w dół zaczęliśmy się zastanawiać z Michałem, czy my na pewno wchodziliśmy tę samą drogą. Ścieżka była jakaś bardziej stroma. Kamienie większe, a i niektóre przejścia trudniejsze. W końcu zapytałem Hassana – my naprawdę w nocy tędy szliśmy?! Nasz przyjaciel zaczął się śmiać – dlatego na szczyt wychodzi się w nocy, bo gdybyście widzieli po czym macie iść, to byście nie poszli!

Jak on się nazywał?

Sprawne uporanie się z Tubkalem sprawiło, że zyskaliśmy kilka dodatkowych dni na road trip po Maroko, ale do tego niezbędny był nam samochód. W kulturze arabskiej w zasadzie wszystko da się załatwić pocztą pantoflową, a przynajmniej można próbować. Często się zdarza, że kuzyn sąsiada osoby, z którą akurat rozmawiasz może ci pomóc. Czy finalnie jest to właśnie TO o co pytałeś, czy coś zupełnie innego, to już inna sprawa, ale do tego trzeba przywyknąć. W Imlil dostaliśmy od naszego gospodarza numer do kogoś w Marrakeszu kto chyba wynajmuje samochody. Dość sporo niewiadomych, ale auto potrzebowaliśmy szybko, tanio i bez zbędnych formalności. A do tego samochód musieliśmy odebrać z centrum Marrakeszu, ale oddać w Agadirze, skąd wylatywaliśmy do Polski. Dogadaliśmy się z nieznajomym, że ktoś podstawi nam auto rano. Zupełnie spokojni ruszyliśmy na wieczorny spacer po Marrakeszu, który przedłużył się do późnych godzin nocnych…

Bentleya też możesz mieć!

Rano wychodzimy z hotelu… a tam czeka samochód i nasz nieznajomy. Spisujemy dokumenty, przy czym oczywiście pijemy okrutnie słodką herbatę z miętą i wspólnie jedziemy na stację benzynową. Zasada jest taka – dostajesz auto z pełnym bakiem, za który płacisz, ale oddajesz z pustym. Jeśli coś zostanie, to przepada. Dlatego warto policzyć kilometry, żeby nie dopłacać do interesu. W międzyczasie pod sąsiedni dystrybutor podjechał nowiutki Bentley Mulsanne. Chcąc nawiązać rozmowę z naszym dobrodziejem, którego imienia do tej pory nie znamy, zagajam – zobacz jaki ładny, takiego mogliśmy sobie wypożyczyć! Ale nasz nowy kolega wcale nie odebrał tego jako żart tylko jak zapytanie ofertowe. Wyciąga telefon i przewija rolkę ze zdjęciami – dopłać mi kilkaset euro i zabiorę Clio, a podstawię wam nową Bentaygę albo takiego Mulsana. Chcesz?! Wzięliśmy Clio, bo było białe i mniej nagrzewało się od słońca.

W drodze do Salima

Wyjeżdżamy z zatłoczonego i hałaśliwego Marrakeszu. Zostawiamy za sobą barwny bazar na placu Dżami al-Fana, kręte uliczki mediny i mury czerwonego miasta. Nie opuszcza nas za to duszący zapach rozlanych w bagażniku perfum, które kupiłem ubiegłej nocy. To zabawne, ale powiedziałem sprzedawcy, że jak przestaną pachnieć po piętnastu minutach to mu je zwrócę. Ten musiał się tym naprawdę przejąć, bo nawet minimalna dawka mikstury pachniała przez tydzień. Naładowani energią jedziemy na spotkanie z Salimem Bekkarim, którego mogłem poznać dzięki Ismaelowi z bloga The Petrolhead Diary. Nawigacja prowadzi nas przez piaszczyste pustkowie przecięte na wskroś ubitą drogą. Na horyzoncie widać potężne mury posiadłości, które w kurzu i upale wyglądają jak filmowa oaza z pustynnej fatamorgany. Podjeżdżamy pod ogromną bramę. Tam dopadają nas wątpliwości, czy jesteśmy we właściwym miejscu. Nagle otwierają się wrota, a na samym wstępie wita nas kilka Porsche i awionetka wisząca nad wjazdem. Tak, trafiliśmy do motoryzacyjnego raju na pustyni!

Kolekcja na pustyni

Rodzinną kolekcję samochodów zapoczątkował ojciec Salima – Omar Bekkari w latach 70., który był pilotem cywilnych samolotów. Równolegle z kolekcją powstawała wyjątkowa posiadłość. Po śmierci Omara, dziedzictwem ojca zaopiekowali się jego synowie Salim i Younes. Wszystkie samochody z kolekcji zostały kupione w Maroko i każdy z nich ma niesamowitą historię. Jeden z E–Type’ów został przywieziony do Marrakeszu przez Belgów. Tam go rozłożono w celu renowacji i tak przeleżał kilka lat w kartonach. Dopiero zespół Salima stworzył ponownie z tych puzzli samochód. Najdroższym samochodem w kolekcji jest prawdopodobnie Mercedes 300SL roadster z 1957 roku. Jest też kilka przedwojennych samochodów, w tym Rolls Royce Phantom 1 z 1925 roku. Limuzyna należała niegdyś do amerykańskiej aktorki Barbary Hutton i specjalnie dla niej została fabrycznie zwężona o kilka centymetrów z każdej strony, aby łatwiej było poruszać się nią po ciasnych ulicach Casablanki. Kolekcja jest naprawdę imponująca, bo jest w niej nawet miniaturowy fabryczny Ford GT40. Jeden z czterdziestu wyprodukowanych. Przy każdym samochodzie, o którym opowiada nam Salim, podkreśla, że wszystkie są na chodzie i każdego może w dowolnym momencie uruchomić. Auta są regularnie wyciągane na mycie, bo pył i kurz wybitnie nie służą otwartemu garażowi. Salim proponuje nam, żebyśmy wybrali dowolne auto i pojedziemy nim na przejażdżkę po posiadłości… wybieram Ferrari!

Król też zbiera

Siedzimy przy basenie i pytam Salima, czy to jest największa kolekcja w kraju na co on się uśmiecha i odpowiada – żartujesz?! Największym kolekcjonerem w Maroko jest król Mohamed VI. Podobno ma 600 samochodów! Ale bardzo mało ludzi widziało je na własne oczy. Obecnie cała posiadłość Domaine Du Rétro, to wielobranżowe przedsiębiorstwo i nie powiedziałbym, że to miejsce nie było godne króla. Przede wszystkim jest to prywatna kolekcja. Jednak dysponując wiedzą i ogromnym zapleczem technicznym, rodzina Bekkari oferuje również kompleksowe usługi renowacji klasycznych samochodów. Niektórzy mechanicy pracują w warsztacie Salima od kilkunastu lat, a w ich szeregach są nawet byli pracownicy fabrycznych zakładów Bugatti. Wizytę kończymy w składzie, do którego trafiają auta zanim zostaną poddane renowacji. Bez trudu można tutaj znaleźć kilka Ferrari, Porsche i rzadkich Mercedesów.

Lubicie Lamborghini?

Maroko to doskonała destynacja dla wielu wydarzeń motoryzacyjnych – Grand Prix de Dakhla, Rallye Mille Maroc, Maroc Classic, Rallye Vintage Maroc. Są to głównie turystyczne rajdy skierowane do właścicieli zabytkowych pojazdów z Europy, którzy traktują te imprezy jako doskonałą alternatywę na urlop w ciekawym kraju. Do dzisiaj marokańska Sahara jest polem treningowym dla kolejnych dakarowych zespołów, ale i regularnych rajdów. Jednym z ciekawszych jest organizowany od 2009 roku 205 TROPHÉE, w którym jak nietrudno się domyślić startują wyłącznie Peugeoty 205 i jak zapewniają organizatorzy – to już dawno przestała być studencka wycieczka, a zaczął się poważny rajd. Hassan II w 1987 roku powiedział – Maroko przypomina drzewo: jego korzenie sięgają Afryki, a liście oddychają Europą. Przede wszystkim doskonały klimat i gościnność Marokańczyków sprzyja wydarzeniom motoryzacyjnym, które dodarły tutaj wraz z ludźmi z Europy. Na pożegnanie Salim poleca nam przydrożną restaurację, gdzie serwują najlepszą w okolicy koftę i wspomina, że w hotelu niedaleko jego posiadłości stoi kilka sztuk Lamborghini Miura… faktycznie, kilka, a dokładnie piętnaście! Jak się okazało, trasą z Marrakeszu aż do Wuarzazat, którą jechaliśmy w poprzek Maroko, przemieszczała się kawalkada Lamborghini Miur z całej Europy. Za kierownicą jednej z nich pojawił się sam Valentino Balboni. Wszystko za sprawą The Miuroccan Mission – wyprawy zorganizowanej przez Simona Kidstona z okazji 55. urodzin legendarnego modelu.

Photos courtesy of Kidston SA / @kidstonmotorcars

Uważaj na wielbłądy!

W kilka dni przemierzyliśmy blisko 2000 km po marokańskich drogach. Od gorących piasków Sahary po zimne fale Oceanu Atlantyckiego u wybrzeży Agadiru. I była to podróż przez smaki przydrożnych zajazdów, upalne słońce, słodką herbatę z miętą i zapach moich nowych marokańskich perfum. Główne drogi w większości przypadków są niezłej jakości. Widać, że wiele z nich jest remontowanych i przebudowywanych. Przed wjazdem i wyjazdem do każdego większego miasta rozstawione są patrole policyjne, które rutynowo sprawdzają kierowców. Przy czym te kontrole są wyjątkowo uprzejme i sprawne, a sami funkcjonariusze w pięknych mundurach budzą respekt i zaufanie. Najniebezpieczniejsze okazały się wielbłądy! A w zasadzie jeden, który wylegiwał się w rowie przy drodze i z daleka przypominał skałę. W któryś momencie postanowił się zerwać i wskoczyć na jezdnię. Wtedy mój pilot, jak przystało na człowieka z wyższym wykształceniem, bezbłędnie rozpoznał w tajemniczej kreaturze zwierzę – Ty, kurwa! Uważaj! Wielbłąd! Na szczęście obyło się bez konsekwencji i wyminęliśmy kilkuset kilowe zwierzę. Co więcej, większość dróg to drogi z jednym pasem ruchu w każdym kierunku. Wyprzedzanie na takich jezdniach, szczególnie w górzystym terenie z ograniczoną widocznością, może być niebezpieczne. Ale na drogach panuje zwyczaj sygnalizowania kierunkowskazem, przez kierowcę poprzedzającego, możliwości wyprzedzenia. Bardzo to ułatwia sprawną jazdę i pozwala uniknąć ślimaczenia się za busami z całym dobytkiem zgromadzonym na dachu. A jest to widok niezwykle popularny, gdy na dachu wysłużonego Mercedesa oprócz dywanów, worków z towarami i kozami, jadą również ludzie.

Formuła 1 w Maroko

Wartym odnotowania faktem jest, że w Maroko już od początku lat 20. XX w. organizowano wyścigi samochodowe, które przyciągały Europejskich kierowców, głównie z Francji. Pierwszy wyścig z serii Casablanca Grand Prix (1925 – 1928) odbył się w 1925 roku na zachodnich przedmieściach Casablanki. Triumfatorem wyścigu był hrabia de Vaugelas za sterami Delage. Od 1930 do 1932 roku wyścig nosił już nazwę Anfa Grand Prix (1930 – 1934) i był rozgrywany na ulicznym torze Anfa w Casablance. Pierwszym zwycięzcą był Marokański sportowiec Charles Bénitah w samochodzie Amilcar. Rok później wyścig na Anfie wygrał Polak, hrabia Stanisław Czaykowski w Bugatti, o którym artykuł popełnił Piotr R. Frankowski. Później wyścig zniknął na 20 lat (1933-1953) z jednym wyjątkiem w 1934 roku, kiedy to zwycięstwo odniósł sam Louis Chiron. W latach 1954 – 1956 wyścig przeniósł się na ulice nadmorskiego Agadiru. Przełomem był rok 1957, gdy do Maroko oficjalnie zawitała Formuła 1. W sześć tygodni Royal Automobile Club of Morocco, na zlecenie Sułtana Mohammeda V, przygotowało nowy uliczny tor Ain – Diab. Na prośbę władcy pewne jego odcinki pokrywały się z pierwszym torem Anfa i tym samym zmagania wróciły do reprezentacyjnej części Casablanki. W pierwszym wyścigu na nowo wytyczonym obiekcie wzięli udział kierowcy F1, jednak sam wyścig nie liczył się do klasyfikacji generalnej. Zmieniło się to rok później, gdy w 1958 roku na torze Ain – Diab w oficjalnym wyścigu Formuły 1 triumfował Stirling Moss w bolidzie Vanwall. Co ciekawe na drugim miejscu dojechał Mike Hawthorn w Ferrari, który zdobywając punkty został tym samym pierwszym w historii brytyjskim Mistrzem Świata F1. Na przestrzeni kolejnych lat wyścigi powracały do Maroko w różnych formach, choćby dzięki Formule E, jednak Królowa Motorsportu póki co nie wróciła.

GP Agadiru ’53, photos courtesy of L’Automobile Club d’Agadir

Jedź do Maroko, twój roadtrip już tam jest!

Leżąc na rozgrzanej saharyjskiej wydmie i patrząc w gwieździste niebo pomyślałem sobie, że Maroko to świetny gospodarz długodystansowych wypraw samochodowych. Przede wszystkim kraj jest olbrzymi, co daje możliwość tworzenia różnorodnych wariacji na temat tras – od gór, przez piaski pustyni, aż po zimne wody oceanu. Do tego arabska kultura w marokańskim wydaniu sprzyja podróżowaniu i wałęsaniu się samochodem. Ludzie są tutaj przyjaźni i pomocni, co zupełnie nie oznacza, że można im bezgranicznie ufać. Szczególnie tyczy się to rozliczeń, których trzeba dobrze pilnować! Nie bez znaczenia jest łatwy dostęp do Maroko z Europy, choćby przez Hiszpanię i skrajne różnorodności, które pobudzają zmysły. W ciągu zaledwie kilku dni spaliśmy w bardzo dobrym hotelu z basenem i widokiem na potężne ściany wąwozu Todra, żeby następnego dnia odpoczywać w berberyjskim namiocie w miejscowości bez nazwy. Myślę, że w perspektywie kilku kolejnych lat Maroko stanie się bardzo atrakcyjną alternatywą dla coraz bardziej oklepanych roadtripów po Europie.